Mistrz miał pokazać niezwykle ciekawą, męską historię o tym, jak przetrwać w niemieckim obozie śmierci, robiąc to, co się kocha i w czym jest się dobrym. Bardzo chciałem, żeby to była dobrze nakręcona historia. Piotr Głowacki w głównej roli dawał nadzieję, że tak może być.

Tadeusz Pietrzykowski przed wojną odkrył swój pięściarski talent. Drobny i wszechstronnie uzdolniony Teddy wybrał szermierkę na pięści pod okiem Feliksa Stamma, ale dobrze zapowiadającą się karierę przerwała wojna. Pietrzykowski swojego ducha walki w 1940 roku próbuje wykorzystać starając się dostać do Francji i dołączyć do formowanego tam Wojska Polskiego. Zostaje jednak aresztowany przez węgierską żandarmierę wojskową i przekazany Niemcom. Jako jeden z pierwszych trafia do formowanego, niemieckiego obozu zagłady Auschwitz. W tym momencie poznajemy filmowego Pietrzykowskiego.

Maciej Barczewski w Mistrzu znacznie bardziej skupia się na sugestywnym ukazaniu niemieckich zbrodni w obozie Auschwitz, niż na samym Pietrzykowskim o którym ma opowiadać film. Historia Teddy’iego jest spłaszczona, w filmie o pięściarskim mistrzu oglądamy zaledwie kilka, i to szybkich oraz przerysowanych, pojedynków z ok. 60, które w rzeczywistości stoczył w obozowych realiach  (plus 20 kolejnych po przejściu do Neuengamme – tego nie widzimy wcale). Film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, ale musimy powiedzieć szczerze, że patetyzm przejął tutaj władzę nad zgodnością z faktami. Dodajmy do tego jeszcze postać niemieckiego oficera, który przeżywa moralne rozterki, ale niczym dobrze naoliwiona, niemiecka maszyna TYLKO WYKONUJE ROZKAZY, choć w zasadzie nic to nie wnosi do całej historii, oraz postać chłopca, którym zaopiekowuje się główny bohater i o którym od początku wiemy, że zginie – bo tego typu kalki widzieliśmy w kinie już nie raz. To mogłoby robić wrażenie na widzu, gdyby o Holocauście nie nakręcono już setek innych, znacznie wybitniejszych filmów. Historia z niezwkłym potencjałem ma również jedno z najbardziej absurdalnych zakończeń, jakie można było wymyśleć.

I oczywiście można przyjąć, że pominięcie pewnych bardzo ważnych faktów z życia Pietrzykowskiego – chociażby jego zdolności plastyczne, znajomość obozową z rotmistrzem Pileckim – ma służyć skupieniu się na ukazaniu uniwersalnych wartości człowieczeństwa w niezwykle trudnych czasach, i dażeniu do osiągnięcia wyznaczonego celu ponad wszelkie przeciwności, ale widz po prostu na pewnym etapie w to wszystko przestaje wierzyć. Kiedy w ostatnich scenach, po przydługiej, patetycznej scenie (których, jak wspominałem, w filmie jest znacznie więcej) powieszony wcześniej, poobijany i będący na skraju wyczerpania bohater wchodzi na ring, jak feniks z nomen omen popiołów, i nokautuje niemieckiego Ivana Drago mówimy sobie w duchu dość. Kończymy i idziemy do domu.

Szkoda, że historia Teddy’iego nie była bardziej wielowymiarowa i szkoda, że stara maksyma mówiąca o tym, że to życie pisze najlepsze scenariusze nie przyświecała Maciejowi Barczewskiemu przy pisaniu scenariusza do tego filmu. Mistrz mógł być filmem, jak na polskie realia, rewelacyjnym. Niestety jest nijaki i mam wrażenie, że gdyby Pietrzykowskiego grał ktoś inny, niż Piotr Głowacki, to byłoby jeszcze gorzej. OK, można powiedzieć, po wszystkich polskich gniotach, takich jak filmy Patryka Vegi, czy ostatnie produkcje Netflixa, że w sumie nie jest źle. Jednak TAKA historia wymagałaby czegoś więcej i przede wszystkim zasługuje na coś więcej. Do kina wchodzimy z nadzieją, wychodzimy jak po meczu Reprezentacji Polski. Miało być pięknie, wyszło jak zwykle.

O filmach, książkach, grach i technologiach rozmawiamy w podcaście Zero-jedynkowy. Wpadnij, posłuchaj, zasubskrybuj. Jesteśmy na Spotify i innych agregatorach podcastowych.

{loadmoduleid 1126}