Zack Snyder nadał wreszcie filmowi Justice League jakiś kształt i sens. Obraz z 2017 roku pod którym podpisał się Joss Whedon był płaski i nijaki. Teraz, wreszcie, mamy do dyspozycji jakąś spójną historię i pomimo tego, że to piekielnie długi film będziecie bawić się świetnie.
Zapewne już od momentu obejrzenia zwiastunów zastanawialiście się, dlaczego film ten ma tak dziwny format. Doświadczeni widzowie zapewne pamiętają format 4:3 ze starszych, telewizyjnych produkcji. Ale dlaczego film, który premierę ma w 2021 roku, a zdjęcia do niego powstawały kiedy wysoka rozdzielczość nie była już nowością ma tak, wydawało by się, archaiczny format. Zack Snyder mówił o tym już w 2020 roku. Jego wizją było to, aby widzowie oglądali Ligę Sprawiedliwości na gigantycznych ekranach kina iMAX, dlatego też cały film nakręcony został w takim właśnie formacie. Wizja artystyczna. Tyle.
Rozpoczynając seans snyderowskiej wersji przygotować musicie się na cztery godziny akcji. To, że film ten w ogóle ujrzał światło dzienne zawdzięczamy trochę pandemii w której nowych produkcji jest jak na lekarstwo. Warner Bros. postanowił więc dać widzom to, o co prosili od ponad trzech lat i zadośćuczynić im to, co Joss Whedon zrobił z poprzednią Ligą Sprawiedliwych. I Snyder się spisał, kontynuując w swojej wersji JL to, co nakreślił już w filmach Man of steel i Batman v Superman. Snyder znacznie rozbudowuje historie członków Ligii i to w jaki sposób dołączyli do Batmana, by ramię w ramię stanąć naprzeciwko armii wysłanej przez Darkseida na której czele postawił on Steppenwolfa. Ta postać również dopiero w tej wersji filmu zyskuje charakter i jakąś historię.
To, co bardzo mocno różni te dwa filmy to również postać Cyborga, czyli Victora Stone’a. Po seansie Snyder’s Cut wreszcie wiemy kim jest, skąd się wziął i jaka jest jego rola. W wersji filmu z 2017 roku postać ta była rzucona widzom ni stąd, ni zowąd. Snyder uczynił z Cyborga jedną z głównych postaci i kluczowy element na drodze do pokonania Steppenwolfa i jego oddziałów. Rozbudowano także motyw wskrzeszenia Supermana i tutaj pojawia się zwyczajowe ale. Dodanie tych wszystkich elementów oraz uczynienie filmu mroczniejszym, niż był w oryginale, uczynienie go spójniejszym i po prostu lepszym, nie czyni go jednak filmem całkowicie nowym. Jest inny, ale nie nowy. To wciąż ta sama historia, choć ogląda się znacznie lepiej, niż poprzednia.
Snyder w swojej wizji dodaje również kilka innych postaci. Wreszcie mamy Darkseida, ale w filmie na chwilę pojawiają się również Deathstroke czy Martian Manhunter. Deathstroke pojawia się w końcówce filmu w momencie w którym Lex Luthor po ucieczce z Arkham (Eisenberger w roli Luthora to kompletna porażka, moim zdaniem), zdradza mu prawdziwą tożsamość Batmana. Chwilę później mamy jednak scenę zupełnie od czapki w której Deathstroke współpracuje z Batmanem. Batman zaś ucina sobie pogawędkę z Jokerem (w tej roli Leto) i ukazuje się, że Joker również należy teraz do wesołej ferajny Batmana. Następną chwilę później okazuje się, że tylko koszmar Bruce’a Wayne’a. Koszmar zwiastujący nadchodzącą przyszłość. Przyszłość, która prawdopodobnie nie nadejdzie (wraz z sequelem JL, ale nigdy nie wiadomo). Moim zdaniem, scena koszmaru włożona jest w cały film na siłę, podobnie jak nic nie wnoszący do całości Joker, który pojawił się chyba dla samego zrobienia szumu jeszcze przed premierą filmu.
Czy warto więc obejrzeć Justice League według Zacka Snydera? Zdecydowanie tak. To dobre, superbohaterskie kino, ale nie spodziewajcie się geniuszu i wyznaczenia nowych standardów w tego typu produkcjach. Siedem na dziesięć w skali Geekweba 😉
Zobacz więcej