Jak pisać i wydawać książki w czasach zgłupienia

Na pytanie zadane w tytule autor odpowiada: Nie mam pojęcia, ale próbuję.
Wpis ten przypominamy w ramach przerwy wakacyjnej na Geekwebie.
Na to zgłupienie są badania, ale nawet nie linkuję, bo nikt nie będzie czytał długich naukowych raportów.
Po prawdzie – niewielu czyta cokolwiek innego. Czy spadek popularności słowa pisanego to jedna z przyczyn czy skutek ogólnego głupienia to temat na osobną dyskusję, niemniej sam fakt pozostaje bezsporny. Lektura książek i gazet stała się hobby niszowym. Powieść przegrała z serialem na Netfliksie, felieton ze scrollowaniem Instagrama i TikToka.
Nie możemy się skupić na dłuższym tekście. Coraz trudniej przychodzi nam krytyczna analiza treści. Cofamy się od kultury słowa do komunikacji obrazkowej.
Renesans piśmiennictwa, który obserwowaliśmy w początkach rozwoju internetu, okazał się tymczasowy i nietrwały. Gdy tylko internet zaczął radzić sobie z przesyłaniem ruchomych obrazków, ludzie bez żalu porzucili literki i wybrali obrazki.
Ci, którzy wciąż piszą, próbują się przystosować. Krótkie zdania, dużo nagłówków, przyciągający uwagę lead. Żadnych wielokrotnie złożonych konstrukcji, brak strony biernej, zero rzeczowników odczasownikowych. Zrobimy wszystko, by ten czytelnik, który nam jeszcze został, nie odwrócił wzroku od tekstu, nie sięgnął palcem do ikonki Facebooka. To trochę upokarzające.
Fachowcy twierdzą, że jeśli mój artykuł przekroczy 3 tys. znaków, niewielka jest szansa, że ktoś dotrwa do końca.
Że jeśli akapity będą dłuższe niż kilka linijek, ludzie zaczną scrollować i skanować zamiast czytać.
Trochę boję się sprawdzać.
Zwłaszcza że chciałem zwrócić uwagę na jeszcze jeden front tej wojny. Książki. Te mają trudniej – są dłuższe, więcej wymagają od swoich odbiorców. Chcą czasu i niepodzielnej uwagi. W zamian oferują czarne literki na białym tle, zdania wielokrotnie złożone i stronę bierną.
Patrząc na bliskie mojemu sercu okołogrowe poletko – czasem czarne literki na białym tle wystarczają. Przykładem świetne zbiory artykułów Jasona Schreiera wydawane przez SQN i oczywiście oferta Wydawnictwa Open Beta.
Ale niektórzy próbują czegoś więcej. Renesans popularności formatu coffee table book (duże obrazki, mało tekstu), twarde oprawy, mnóstwo zdjęć i skład na podobieństwo gazetowego, gruby kredowy papier, edycje kolekcjonerskie, stosy dodatków wielokrotnie większe i cięższe niż sama książka… – wszystko to ma sprawić, że słowo pisane powalczy o serca (i portfele!) czytelników.
Niech ilustracją tego nurtu będą Idea Ahead ze swoją Historią Commodore 64 piksel po pikselu i kolejne wydanie książki Micza.
Czy jednak ludzie, którzy kupują takie publikacje, to wciąż jeszcze czytelnicy czy tylko kolekcjonerzy, zbieracze składowanych na półkach przedmiotów? Ilu z tych, którzy ekscytują się łapiącymi kurz durnostojkami dodawanymi do książek, tak naprawdę siada jeszcze w fotelu, by poczytać?
Myślę o tym, gdy zbieram ilustracje do książki, którą właśnie napisałem. Czy wystarczy okazjonalny zrzut ekranu z opisywanej gry i zdjęcie historycznej postaci? Wydaje mi się, że tak – że ten, kto chciałby zobaczyć grę w akcji lub wizerunek bohatera, i tak nie zadowoli się rozpikselowanym screenshotem i czarno-białą fotografią na pół strony. Że odpali gameplay na YouTubie, a w wyszukiwarce Google w ułamku sekundy znajdzie kilkadziesiąt lepszych, większych, wyraźniejszych obrazów niż ten, który mogę pokazać mu w książce. Że w tej ostatniej liczą się jednak słowa.
I to słowami, nie błyskotkami, książka może wygrać z internetem.
Dlatego moje nowe książki będą tylko do czytania.
Oczywiście intuicja może mnie mylić (co mi się zresztą zdarza coraz częściej), a przekonam się o tym już niedługo. Wydawca zaanonsował właśnie rychłą premierę Legend gier wideo, o których więcej można dowiedzieć się tutaj.
Ja też napisałbym coś więcej, ale właśnie przekroczyłem w tym tekście 3 tys. znaków – domniemany limit czytelniczej wytrzymałości – więc szczegóły ujawnię przy następnej okazji.
Wpis pierwotnie opublikowany na blogu Listy do internetu.