Przez kilka dni od wizyty w kinie zastanawiałem się, co ja mam Wam w ogóle o tym filmie napisać. Chodzi oczywiście o kolejny filmowy obraz życia Steve’a Jobsa. Przeczytałem także na tę okoliczność kilka recenzji i z pewnym niedowierzaniem stwierdziłem, że większość z nich jest bardzo pozytywna. Oceny 9/10 czy 6/6 to nie rzadkość. Ja osobiście z kina wychodziłem rozczarowany, ale co ja tam wiem o kinie.

Do kina na Steve Jobs, obraz wyreżyserowany przez Danny’ego Boyle’a, ze scenariuszem Aarona Sorkina, poszedłem z wielkimi nadziejami. Nazwiska to w swoim fachu uznane, obsada także napawała optymizmem (Fassbender w roli Jobsa), a gorszego filmu jak Jobs z Kutcherem nie da się zrobić, myślałem. Tutaj miałem rację, Steve Jobs to obraz lepszy, ale także całkowicie inny, niż jego poprzednik, i, niestety, w moich oczach także nie zachwycający. W kinie oprócz mojej skromnej osoby nie było nikogo więcej, choć to raczej mało istotny szczegół. Zacznijmy więc od rzeczy dobrych. Obsada, tak jak na papierze, tak i na ekranie, wypadła rewelacyjnie. Fassbender w roli Jobsa był bardzo przekonujący, Kate Winslet w roli wieloletniej asystentki prezesa Apple i NeXT, także potwierdziła swoje wyjątkowo duże umiejętności aktorskie. Co do Setha Rogena w roli Steve’a Wozniaka mam mieszane uczucia. Niby, jak to się mówi, tragedii nie było, ale jednak genialnego inżyniera w Rogenie trudno mi było się doszukać.

Steve Jobs to nie jest film biograficzny do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Obraz ten prezentuje jedynie malutki wycinek życia współzałożyciela Apple, jego prace nad Macintoshem i późniejsze wyrzucenie z firmy, pracę w NeXT i prezentację nowej stacji roboczej przeznaczonej dla szkół i uniwersytetów oraz prezentację iMaca, już po powrocie do Apple oraz na stanowisko prezesa. Tym trzem historiom przez cały czas towarzyszy wątek godzenia się Jobsa z rolą ojca, przy całkowitym odrzuceniu córki na początku, aż po jej całkowite zaakceptowanie w końcówce. Wszystkie te historie zostają nam przedstawione w tej samej scenerii. Na kilkanaście minut przed prezentacją kolejnych produktów, z małymi przerywnikami retrospekcyjnymi. Zabrakło wielu, wielu innych wątków z życia szefa Apple, jak chociażby poznanie Jonathana Ive i późniejsza praca i prezentacja iphone’a pierwszej generacji czy ipada. Brak wątku Pixara, współzawodnictwa z Gatesem i ich wzajemnie łączących się historii. Brak jest wątku choroby Jobsa, jego małżeństwa i wielu innych W filmie dostajemy za to kilka całkowicie zmyślonych scen i kupę dialogów. Fakt, że dobrych z czego zresztą słynie Sorkin, ale ja nie tego niestety oczekiwałem. Tak inne podejście do historii ciekawej postaci mnie nie przekonuje. Wychodząc z sali kinowej byłem piekielnie rozczarowany, chociaż, być może, po przeczytaniu dwóch biografii Jobsa i obejrzeniu kilku filmów dokumentalnych byłem po prostu zbyt wymagający. Dla mnie było to jednak po prostu za mało. Za mało Jobsa w Jobsie, za mało Apple w Jobsie, za to za dużo Sorkina w Jobsie. Jeżeli miałbym zastosować tu ocenę znaną z serwisów filmowych to film Boyle’a ocenił bym na 6/10. I wciąż, historią o życiu Jobsa, która najbardziej przypadła mi do gustu, jest stareńki telewizyjny obraz z Noah Wyle’em w roli głównej, Piraci z Doliny Krzemowej.